Miesiąc: styczeń 2019
Napisał sam o sobie
Poniższy tekst pochodzi z ogólnodostępnej strony fejsbukowej której właścicielem jest Damian Dobosz. Być może opisane tu problemy są odpowiedzią na to co dzieje się obecnie. Możliwe, również, że interwencja lekarza która jest tu sugerowana byłaby najlepszym rozwiązaniem. I to nie jest złośliwość…
Dobo Roadtrip Źródło
Miniony rok 2016 był najcięższym w moim życiu. Z własnego wyboru doprowadziłem do niecodziennych sytuacji, która z czasem zaczęła mnie przerastać. Niczym nowotwór zaczęła mnie zżerać od środka. Nim bardziej starałem się znaleźć rozwiązanie… tym było gorzej. Gonitwa myśli, zadręczanie się, bezradność, które towarzyszyły mi każdego dnia. Doprowadziły do pojawienia się kolejnych problemów. Pojawiło się wiele sytuacji stresogennych, które chciałem jakoś odreagować. Życie zaczęło mnie przerastać, zaczęło się „odreagowywanie”. Byłem chyba na tyle słaby, że nie potrafiłem znaleźć jakiegokolwiek rozsądnego rozwiązania. Każde nowe napotkane rozczarowanie, kończyło się wyjściem na alko. W pewnym momencie nie potrzebowałem nawet znajomych. Siadałem sam przed komputerem, piłem i wychodziłem dalej pić. Bez znaczenia… ranek, południe czy noc. Było źle to się wychodziło, aby choć na kilka minut zapomnieć o problemach. W czasie „melanżowania” narobiłem trochę zamieszania u siebie w gminie. Kilka drobnych dewastacji… Kilka większych… Dwie sprawy w sądzie… Gdzie na temat każdej mógłby powstać oddzielny, obszerny artykuł. Przy okazji zawiodłem kilka bliskich mi osób. Stany jakie zaczęły mi doskwierać były… a raczej są nie do opisania. Ciągły stres doprowadził do regularnych koszmarów, nocnych krzyków, wachania nastroju, wielu innych prze**banych stanów. Uśmiech stał się kamuflażem, a radość złudzeniem. Pierwszy raz w moim 23 letnim życiu nie pojechałem z rodziną na Wigilię. Nie miałem ochoty z kimkolwiek dzielić się opłatkiem czy też składać życzeń. Siedziałem sam w domu, było mi z tym dobrze. Rozstrojenie psychiczne coraz bardziej zaczęło mnie męczyć. Pojawiły się najgorsze z możliwych myśli, które bardzo często powracają. Generalnie nie wiem czy mam pisać w czasie przeszłym czy w teraźniejszym… Żyje jedynie dla mojej mamy, którą kocham najbardziej na świecie oraz 2 innych bardzo bliskich mi osób… Momentami i to nie wystarcza… Mimo to walczę i staram się nie poddawać. Staram się wracać do treningów. Biegać, pływać, robić to co zawsze sprawiało mi najwięcej radości. Uprawiać sport… Jednak i to nie zawsze pomaga… Lekka depresja mogłaby być moim życzeniem noworocznym 😀 Po kilku wybrykach znajomi, rodzina czy nawet obcy… Zaczęli proponować pomoce psychologiczne. Twierdząc, że nie radze sobie w sytuacjach stresogennych. Hmm…. Po części mogli mieć nawet racje 😮 Dlaczego nie skorzystałem i nie mam zamiaru? Bo wszystkiego co rozgrywa się w mojej głowie jestem bardzo świadomy. Jeżeli sam sobie nie poradzę i wszystkiego nie poukładam, nikt mi nie pomoże. Bardzo doceniam chęci innych, ale jestem zbyt dumny człowiekiem… Nie zamierzam nigdzie się wybierać. W 2016 nie wykonałem ani 1 tripa. Duży wpływ na to miała moja „praca wakacyjna”. Z resztą… Chyba po prostu się usprawiedliwiam. Dlaczego wam o tym wszystkim opowiadam? Żebyście wiedzieli, że nie jestem wzorem do naśladowania i nikogo z was nie chciałbym oszukiwać. Większość z was ( około 300 osób). To osoby, które spotkałęm na tripach lub znajomi. Jako życzenie noworoczne prosiłbym o odlajkowanie mojego FP przez tych, którzy nie chcą się ze mną utożsamiać. Coby później nie było rozczarowań. Chcę, aby osoby, które zostaną były w pełni świadome jakim człowiekiem jestem. Aby były ze mną od początku do końca, bez względu na to jak się układa moje życie… W zamian mogę obiecać zaangażowanie i szczerość. Obiecać, że moja mama bez względu na to jakim byłem/jestem synem, jeszcze nie raz będzie ze mnie dumna. Wiem, że to czytasz mamo… Bardzo Ciebie kocham i nie chce żebyś katowała mnie w domu nawiązując do tego wpisu… Aby nie kończyć smutnawo w 2016 zostałem odznaczony na Gali Honorowego Dawcy za oddanie 6l Krwi. Jeden z niewielu moich sukcesów 2016. Kończąc pragnę dodać, iż bardzo wierzę w Boga. Wierzę w to, że wszystko co nas spotyka ma jakiś cel i sens. Dlatego, też życzę wam udanego roku 2017.
Story o niechcianym zięciu
To że wójta Proskurę popierają Ochotnicze Straże Pożarne i większość Kół Gospodyń Wiejskich oraz sławetny Uniwersytet Trzeciego Wieku wiadomo już od dawna. Ostatnio do grona popleczników dołączył Klub Piłkarski „Znicz” Wszystko to dzięki osobistemu zaangażowaniu Damiana Dobosza, jego wiceprezesa, którego ścieżka kariery jest osobliwa, bo zaczynał jako skazany na godziny prac społecznych w tutejszym UG. Potem wylądował jako wiceprezes Klubu podległego Wójtowi Proskurze i finansowanemu z publicznych funduszy. Tuż przed wyborami agitował na jego rzecz, umieszczając na profilu klubu apel z poparciem. Proskura nie widzi problemu w tym, że za pieniądze podatników robi sobie kampanię a motorem tej jest osoba karana, o skłonności do agresywnych zachowań oraz rozchwiana emocjonalnie. Oto relacja jego wybryków z Koncertu Noworocznego i tuż po nim.
Poszedłem sobie, bo mnie wójt sms-e zaprosił, a i ciekawość mnie zżerała, jak będzie wyglądał Opłatek Ludowy w tej nowej formule. Spóźniłem się o 24 minuty. Na korytarzu spotkałem Magdalenę Łozę z UG. Zapytałem ją, od kiedy trwa impreza? Odparła, że 18 minut. Była urzędniczo miła, ale spięta. Ma bowiem świadomość, że ja nie pałam miłością – w przeciwieństwie do niej – do „proskurowej polityki”. Siadłem spokojnie obok małżeństwa Korkoszów z Rudki i chłonę te przemówienia i ludowe dziwy. Wkrótce tuż za mną ni stąd, ni zowąd rozsiada się wiceprezes Klubu Piłkarskiego „Znicz” Siennica, niejaki Damian Dobosz – nieoficjalny minister sportu w naszej gminie – jakby gdzie indziej miejsc nie było. Towarzyszy mu właśnie Magda Łoza, urzędniczka UG, ta z korytarza – tak bliska sercu wiceprezesa. Tu mi się czerwona lampka zaświeca, bo za mną stoją dwa rzędy pustych krzeseł, ale akurat siennickie państwo Macron wybrali to z widokiem na moją łysą glacę. O ho! No to już po spokojnym oglądaniu.
Rozbrykany Damianek
I się nie pomyliłem. Najpierw rozbrykany Damianek klepie mnie w ramię, tak jak byśmy byli kumplami i wspólnie rzucali policyjnymi bloczkami do wypisywania mandatów. Może tak się przywitać chciał? Zbywam natręta, ale ten z zapałem trzylatka, który chce zwrócić na siebie uwagę, a to kopnie w nogę od krzesła, a to wystukuje rytm, bo koncert zaczął zespół „Plateau” Szampańsko się chłopak bawi, a od czasu do czasu moje imię i nazwisko moje wymawia. Sprzeczki szuka. Pani wiceprezesowa Magda, urzędniczka UG, też kontenta, bo zachowanie lubego wcale jej nie wadzi – ba, imponuje jej tupetem młody junak! Żart goni żart, sielanka śmiechy, Macronowie brykają, jak dwa koziołki na alpejskiej grani – dzieciak zaczyna prowokować.
Koncert się kończy, a Monsieur President znów coś chce i szuka zaczepki. Znów go zbywam. Widzowie wychodzą i Państwo Macron też. Ja czekam, próbuję opóźnić swoje wyjście, może natręt się odczepi. Ale gdzie tam! Stroi się w paltocik i sterczy przy drzwiach. No masz! Jak pech, to pech? No nic, trza koło natręta przejść. A ten do mnie z uwagą. Że dobrze wyglądam! No spostrzegawczy, jak mało kto – Damianek! To fakt, brzuch mi urósł. Odpowiadam, że Magda też dobrze swego czasu wyglądała i to podobno jego zasługa była. I żeby się odczepił – wskazując właściwy palec. Gdzie tam! Chłopak zaczyna się gotować. Oczy palą mu się takim ogniem, jak przy pożarze rafinerii i zaczyna powarkiwać.
Ojciec wnuczki nie musi być zięciem!?
– Nie pokazuj mnie palcem, nie pokazuj mnie palcem, bo coś ci z tym palcem zrobię! – tak bełkotał. Nim się połapałem Damianek już jest ze mną „na Ty”! Odpowiadam spokojnie, żeby dał spokój, bo to, co wygaduje brzmi, jak groźby karalne. Atmosfera gęstnieje, a mnie wcale nie chce się z dzieciakiem gadać. Idę do szatni po kurtkę, ale po drodze spotykam moje rozwiązanie problemu, czyli sołtyskę Grażynę Łozową, która jest Magdy matką a dla Damiana winna być teściową. Przynajmniej tak mi się wydaje. – Pani Łozowa, pani se zięcia uspokoi, bo się do mnie przyczepił i coś chce! – mówię do niej. To, co mi odpowiada Grażyna całkiem zbija mnie z tropu i rzuca na incydent nowe światło. Nerwowo odpowiada, że to nie jej zięć!
A Magda milczy
– No jak nie Pani, co się Pani wstydzi? Toż to ładny chłopak – jej mówię, ale na głupka chyba wychodzę, bo widać o siennickich sprawach intymnych mało wiem… No nic, kurtę biorę, idę do drzwi, a Dobosz cały czas przy mnie. Prawie wchodzi na mnie jak mucha na plaster miodu. Ja dam trzy kroki, on też. Ja się zatrzymam, on też. Istny cyrk z dzieciakiem. Ale nagle na horyzoncie majaczy drugie koło ratunkowe! Widzę Magdalenę Łozę, no to idę jak w dym i już z lekka poirytowany mówię: „Magda weź i uspokój tego swojego dzieciaka, bo się przykleił i coś chce”. Jej reakcja była do przewidzenia – zrobiła głupią minę i tylko na tyle było stać urzędniczkę z siennickiego UG. No i znów musiałem się z natrętem użerać. Pytam go. „Czego ty tak naprawdę chcesz? Masz córkę, może jej tyle uwagi poświęć, co mnie i będzie dobrze”. Pytam:, „Co mi zrobisz? Czy dom mi obrzucisz butelkami?” Tu prezes Znicza tak odpowiada, że nie pozostawia miejsca na spekulację.
–Kopie…jak przystało na piłkarza
Ja tego nie muszę! Zrobi to ktoś inny – słyszę od prezesa. Tym samym wyraźnie daje mi do zrozumienia, że chyba wynajmie kogoś, bo przecież znajomości w siennickim pół światku ma. Dwa lata temu i to publicznie w debacie o bezpieczeństwie mówił, że on wpłynie na tych, co niszczą gminne mienie, tylko Policja musi przeprosić mu jego matkę, którą ponoć obrazili. Mówił to przy sali pełnej ludzi i staroście Szpaku, Proskurze i komendancie Policji z Krasnegostawu. Ale póki, co ja chcę wyjść i spokojnie jechać do domu, a Dobosz, jak cień lezie za mną. Wokół pełno ludzi, a ja sam użeram się z natrętem. Dobra! W końcu wychodzę na zewnątrz z Doboszem dosłownie przyklejonym do pleców. I tu ministrowi sportu puszczają nerwy, bo widać nie dałem mu się sprowokować w tłumie ludzi, to on w odwecie kopie mnie w nogę. Ewidentnie próbuje je podciąć. Tu się nerwowo zrobiło i sypnąłem w jego kierunku wiązankę. Aż się przechodnie poodwracali. Ale nic, idę do auta, a ten za mną tylko, że teraz to już wyzywa i straszy.
–Autograf wice-prezesa
Jeszcze cię załatwię, masz przejebane! Skończę to, co ty zacząłeś! – cytuję jego groźby. Przez moment pomyślałem, że może chce pisać na „Dzienniku Siennicy”? Dzieciak zachowuje się jak psycho-fan. Na koniec Damianek przerasta sam siebie i najzwyklej w świecie pluje na mnie. Gustowna charcha wylądowała na moich plecach – dysponuję jej fotografią, ale z oczywistych estetycznych względów daruję jej publikację. Takie autografy pan wice prezes rozdaje, bo przecie sportowiec i to zawołany. No cóż, tak w praktyce wygląda siennicka zgoda. Tak zachwalana przez Grabczuka i Zająca. A muzyka jednak nie łagodzi obyczajów. Nic dodać, nic ująć. Znalazł Proskura sobie wiernego pomagiera od propagandy i sportu a Magdalena partnera. Pozazdrościć też Grażynie sołtysce zięcia, bo udany jak drugi skok Stocha w Sapporo w ostatni weekend…
PS. Po złożeniu w niedzielę zawiadomienia o jego „koncertowym wyczynie” na tutejszym posterunku, Damian Dobosz usunął w ciągu kilku godzin wszystkie komentarze, które dotyczyły mojej osoby. Wśród nich były wyjątkowo wulgarne ocierające się o pornografię. Co ciekawe w złożonym zawiadomieniu była mowa właśnie i o nich. Wyczyścił więc swój profil praktycznie do zera. Mimo, że wspomniane treści były do tej pory na jego stronie od lutego 2017 roku. Zasadne jest pytanie skąd wiedział o tym co należy usunąć, bo trudno uwierzyć w przypadek.
Ślusarczyk Piotr
Wielka Smuta zamiast Ludowego Opłatka
Podobno Wiliam Pitt „Młodszy”, kiedy przetrawił gorycz porażki III koalicji anty-napoleońskiej, którą finansował, jako premier Wielkiej Brytanii – położył się w swoim łóżku, odwrócił twarz do ściany i umarł. Nasz były starosta i sułtan ruchu ludowego po podobnej porażce umarł wokalnie! I to tak na dobre, bo nawet na ostatnim Koncercie Noworocznym w Siennicy przemówić nie raczył!
Co, jak co, ale Janusz przemawiać lubił. Bo oprócz władzy przemowy były jego konikiem. Ba! Całą stadniną! Szczególnie lubił uprawiać ten proceder po remizach i wiejskich świetlicach. Uwielbiał, jak peeselowski ludek słuchał go z zachwytem, choć plótł w kółko to samo i mało, kiedy z sensem. A wiejska gawiedź biła mu gromkie brawa, starsze zaś ludowe matrony rzucały ku jego licu czułe i zalotne westchnienia. W ostatnią niedzielę zwyczaj ten zarzucił i peeselowskich tyrad nie wykrzyczał – w zamian była złość i gorycz po stracie ulubionego gabinetu – jego drugiego domu oraz wszelkich insygniów władzy. Gorzkie doznania potęgował fakt, że na Koncert Noworoczny, – bo tak teraz nazwano „wielowiekowy” siennicki Opłatek Ludowy, przybył nowy starosta Andrzej Leńczuk i wicestarosta Marek Nowosadzki. Szczególnie ten ostatni irytuje Szpaka, bo nie dość, że odrzucił awanse Janusza, gdy ten chciał go widzieć, jako swojego koalicjanta. Marek, mając dość upokorzeń, zbył go uśmiechem człowieka, który właśnie myśli o rewanżu – to jeszcze po tym wszystkim odważył się przyjechać do Mekki ludowców!
Nowosadzki jak Sinatra
Siadł tedy Nowosadzki w pierwszym rzędzie. Założył dostojnie i luzacko nogę na nogę i słuchał – wystarczyło, że był. Mówić nie musiał! Brakowało mu tylko mikrofonu, bo wyglądał jak Frank Sinatra na kameralnym koncercie, a Szpaka w tym czasie zalewała ludowa krew. No, bo jak to tak może być, żeby taki Nowosadzki przyjeżdżał i to z Leńczukiem do jego Siennicy Do jego sułtanatu? Ma to, na co przez tyle lat pracował… Tak to bywa po utracie władzy, nie raz może Janusz poderwie się na równe nogi znad talerza rosołu, bo akurat jakiś czarny, duży samochód koło okna przejechał…, Ale nie… to nie Szkałuba tylko ktoś do sąsiadów w gości zajechał.
Grabczuk zaczyna kampanię a Zając lukruje
Przemawiał i Leńczuk, ale krótko i na werbalnym luzie, przepraszając, że mówi z widoczną chrypą. Powiedział, że Siennicę to zna i pamięta, że zawsze była mocna chórami. To by się zgadzało, bo większość jednym głosem śpiewa za Proskurą i nikomu nie przeszkadza, że fałszują na potęgę a melodia trąci kiczem. Natomiast senator Józef Zając, choć po tych komplementach zasłużył na miano zająca wielkanocnego – takiego z czekolady – tak słodził, opowiadając, jak jest Siennicą zauroczony i że tam, chyba w kuluarach Sejmu o niczym innym się nie mówi tylko o siennickiej zgodzie, jako wzorze do naśladowania – naszego Proskurę i jego ludowców do Gowina chce przepisać?! W podobnym duchu przemawiał Grabczuk, który piał nad siennickim parlamentaryzmem i rozsądkiem narodu. Uczcił też Grabczuk minutą ciszy pamięć prezydenta Adamowicza zamordowanego przez psychopatycznego nożownika, a nie przez Kaczyńskiego – jakby chciała PO. Ubolewał pan Krzysztof i pytał retorycznie, gdzie i w jakim kierunku zmierza nasza polityka? Ewidentnie Grabczuk już rozpoczął kampanię wyborczą do parlamentu, bo nie omieszkał wspomnieć o tym, że w wyborach samorządowych zdobył ponad 25.000 głosów. Z taką ilością głosów może posłem zostać.
Waldek Nowosad jak Wajda
Rozdawano też siennickie Oskary, czyli statuetki jednorożca. W tym roku laureatem został Waldek Nowosad, były przewodniczący rady gminy. Tu się Waldek prawie wzruszył, bo przecież razem z Proskurą tworzyli parę, jak z powiedzenia „Takich dwóch, jak nas trzech, to niema ani jednego”. Co, jak co ale ten kawałek mosiądzu się Nowosadowi należy, bo dzielnie wspierał wójta w tym, żeby w Siennicy żadnego społeczeństwa obywatelskiego nie było a kwitły za to ruskie zwyczaje. Goście też nie dopisali. Zaledwie dwóch wójtów, ale żadnego dyrektora ze starostwa. Ale wśród ViP-ów siedział Sławomir Kamiński, świeżo odwołany ze stanowiska naczelnika oświaty przez nowego starostę. Co Kamińskiego znęciło do Siennicy, trudno zgadnąć, bo chyba nie miłość do muzyki, bo na tej zna się tak samo, jak na opowiadaniu dowcipów między nauczycielami. Tą wizytą Sławek pokazał, skąd wyrósł i potwierdził słuszność własnej degradacji. Tyle z tej wiekopomnej kiedyś imprezy, niesłusznie nazywanej ludową, bo była zjazdem urzędników. Widzów też tyle, co Mielniczuka kot napłakał. Może ze dwieście osób.
Impotencja PSL
Zespół „Plateau” zaśpiewał, za co mu zapłacono i chyba tylko on był w swoim żywiole, choć akustyka sali temu nie służyła. W swoim repertuarze mieli nawet utwór zadedykowany tym, co skończyli 40-lat. Tylko, że w Siennicy mieć 40 lat to tak jakby się jeszcze nie urodzić. Jest się zawsze za młodym, wie o tym najlepiej radny i kandydat na wójta Andrzej Korkosz, który zawsze jest za młody i to w opinii nagrodzonego Oskarem Nowosada. Ludowej ekstazy w tym roku nie było a jedyne i szczątkowe podniecenie wywołał wspomniany zespół. Ponieważ „Plateau” to w sexuologii faza podniecenia seksualnego. Lokalny PSL nie dość, że po klęsce to jeszcze boryka się z impotencją przywództwa.
ADAMOWICZ JAKO BLIDA-BIS
„Świeże groby zawsze wzruszą, obojętnie gdzie kopane – jak porosną, się okaże, kto szczuł i co było grane”, śpiewał przed laty Jacek Kleyff. Grób byłej minister Barbary Blidy zarósł już, by trzymać się konwencji tej piosenki, trawą tak wysoką, że przez prawie dwa tygodnie po śmierci Pawła Adamowicza nikt o niej nie wspomniał. A przecież przypomnienie jej nazwiska w tym kontekście wręcz się narzuca.
Oceńcie Państwo sami. Sprawa zamknięta została pięcioma wyrokami sądowymi, o których mało kto wie, bo tzw. wiodące media ledwie je odnotowały – czytelnik zapewne domyśla się, dlaczego, a jeśli nie, to zaraz się domyśli. Powstał również raport specjalnej komisji sejmowej, o którym informowano w sposób, delikatnie mówiąc, groteskowy – zupełnie pomijając zawartość raportu, a skupiając się na fanfaronadzie przewodniczącego komisji Ryszarda Kalisza, który ogłosił, że w raporcie owym stwierdza „naruszenie przez rząd Jarosława Kaczyńskiego Konstytucji”.
Mało kto zapytał, na czym konkretnie miało owo naruszenie polegać – kto to zrobił, dowiedział się, że na powołaniu przez rząd Jarosława Kaczyńskiego do walki z „mafią węglową” zespołu międzyresortowego, a Konstytucja powoływania zespół międzyresortowych nie przewiduje. Nie przewiduje też na przykład tzw. gabinetów politycznych, więc wedle takiej logiki o naruszenie Konstytucji można oskarżyć absolutnie każdy z dotychczasowych rządów i pewnie wszystkie następne.
Ale Kalisz miał powody, by przykryć własny raport wygadywaniem głupstw, nie tylko ten jeden, by nie dyskredytować całej antypisowskiej histerii z lat 2005-2007 (jak zdyskredytował ją przewodniczący innej antypisowskiej komisji specjalnej owych czasów, Andrzej Czuma, który prostolinijnie przyznał, że żaden z zarzutów o nadużycia władzy, które miał udowodnić, nie potwierdził się). Otóż z raportu Kalisza wynikało jasno, że Barbara Blida wcale nie popełniła samobójstwa. Analiza okoliczności, ran, śladów balistycznych obalała centralny punt całej propagandowej narracji.
Skoro nie samobójstwo – to co było przyczyną tragicznej śmierci polityk, której nazwisko powtarzali kiedyś wszyscy, a dziś jakby mało kto pamiętał? Z raportu wynika, że była minister próbowała się postrzelić, aby zamiast na przesłuchanie trafić do szpitala – tylko nie znała właściwości specyficznej amunicji, jaką nabity był jej pistolet. Samo w sobie rozbija to narrację o „zaszczuciu” niewinnej kobiety, bo człowiek niewinnie „zaszczuwany” raczej sztuczek z samookaleczeniem nie próbuje.
Wśród owych pięciu wyroków, które wymieniłem, było skazanie w listopadzie 2015 roku niejakiej Barbary Kmiecik, przez media nazwaną „Śląską Alexis” i dwóch byłych szefów spółek węglowych. W tym procesie, na podstawie tego samego materiały dowodowego, odpowiadać miała także Barbara Blida. Oczywiście stwierdzenie przez sąd, że „mafia węglowa” naprawdę istniała, i naprawdę dokonała, w osobach skazanych, wyłudzeń na szkodę skarbu państwa w kwocie około 50 miliardów złotych, w żaden sposób nie uprawnia do stwierdzenia, że Blida również była winna. Ale z całą pewnością uprawnia do stwierdzenia, że prokuratura – w przeciwieństwie do sądu nie zobowiązana do „domniemania niewinności” – miała zupełnie wystarczające podstawy, by nakazać jej zatrzymanie i doprowadzenie na przesłuchanie, podczas którego, wskutek naiwnej uprzejmości funkcjonariuszy wobec zatrzymywanej kobiety, doszło do śmiertelnego wypadku.
Jeśli jeszcze się Państwo nie domyślają, dlaczego przypominam te sprawy (a, rzecz ciekawa, niełatwo je wyguglać, przy pisaniu tego tekstu okazało się, że muszę sięgać do swojego archiwum i szukać po datach i nazwiskach, bo wyszukiwarka sama z siebie ich nie podpowiada; ciekawy przyczynek do wojny informacyjnej toczonej o wizerunek „transformacji” i poprzednich rządów) – to jeszcze jedno ważne przypomnienie.
Otóż w chwili aresztowania i śmierci Barbara Blida była całkowicie zmarginalizowana przez swą partię, omalże z niej wyrzucona. SLD dobrze wiedziało, jakie zarzuty będą jej postawione, i najwyraźniej nie wierzyło w ich odparcie – więc na wszelki wypadek odcięło się od swej byłej minister tak demonstracyjnie, jak tylko było to możliwe.
Wszystko zmieniło się, kiedy była koleżankę otoczył nimb męczeństwa i kiedy z jej trumny zrobiono taran, którym odsuwano PiS od stołków. Wtedy Blida została nie tylko na powrót zapisana do SLD, ale wręcz podniesiona do rangi świętej patronki tej formacji. Postkomunie jako patronka zbyt wiele nie pomogła – ale PiS mocno zaszkodziła. Naprawdę może ktoś nie pamiętać już tych wzniosłych deklamacji o jej „zaszczuciu”, o „krwi na rękach”, o „dusznej atmosferze rządów PiS”, atmosferze, która „zabija”? A tyle było duszoszczypatielnych apeli, przemówień, elegii i trenów, nawet film, ba, nawet piosenka z wpadającym w ucho discopolowym „bitem”.
No cóż, jeśli już zapomnieliśmy – to właśnie mamy dość dokładną powtórkę. Paweł Adamowicz rok temu był przedmiotem wściekłych ataków PO za to, że wbrew poleceniom partyjnego kierownictwa nie zrezygnował z kandydowania na kolejną kadencję, i został z tej PO, nie pamiętam już, zupełnie wylany, czy tylko zawieszony. Media PO „jechały” po niejasnościach w oświadczeniach majątkowych prezydenta Gdańska ani odrobinę nie mniej, niż media PiS, a bodaj nawet ostrzej, bo we frakcyjnych, wewnętrznych wojnach temperatura jest nieco wyższa, niż w mocno już zrytualizowanej plemiennej wojnie PiS – PO. To nie Płażyński wypominał konkurentowi „walizkę z pieniędzmi”, tylko Jarosław Wałęsa, to nie „Gazeta Wyborcza” wróżyła mu, że jeśli nie podporządkuje się PO, to „nie doczeka końca kadencji”, tylko najbardziej lizusowski z lizusów PO, „Newsweek”.
Dopiero teraz, pośmiertnie, znowu stał się Adamowicz członkiem PO, jej założycielem, i, jako męczennik, świętym patronem. Za życia ją kompromitował, groził propagandowym „umoczeniem”, więc się odcinano – martwy stał się bardzo pożyteczny. Więc znowu do mdłości możemy się nasłuchać patetycznych frazesów, jak to był „zabijany słowami” przez PiS, a szczególnie przez państwową telewizję.
Nie ma w tym nic prócz cynizmu i walki o władzę – zwłaszcza nie ma w tym sensu. Nagła śmierć człowieka z rąk psychopatycznego bandyty wstrząsnąć musi każdym, i trudno dziwić się PO, że chce ten wstrząs i te emocje wykorzystać do swoich celów. Ludzie, którzy rozpętywali histerię pod pretekstem „masowej wycinki drzew”, której w ogóle nie było, nazywali wielką aferą upadek kilku nieudolnie zarządzanych SKOK-ów, a ostatnio próbowali zrobić „faszyzm” z sanitarnego odstrzału dzików, nie mogli pominąć takiej okazji. Walczą o przeżycie – i to nie tyle z PiS, co z „symetrystami” i z Biedroniem. To ich ma moralnie sterroryzować narracja o „krwi na rękach”, „zaszczuciu”, „zbrodni politycznej” no i w ogóle, krwawym reżimie, w obliczu którego nikt nie ma prawa mieć żadnych wątpliwości, pytań ani programów, tylko wszyscy mają podporządkować się Schetynie i jego aparatczykom.
Współczuję serdecznie rodzinie zamordowanego, i jak większość Polaków spuszczam zasłonę milczenia na przekonanie wdowy, że wypełnia jakieś posłannictwo męża, upokarzając demonstracyjnie na pogrzebie Prezydenta i Premiera RP czy, już nazajutrz po pogrzebie, używając jego śmierci do judzenia w TVN24 na odwiecznych wrogów z PiS. Ale, jeśli współczucie można stopniować – to dużo bardziej niż owdowiałej pani Magdalenie współczuję osieroconej córce Jolanty Brzeskiej, która żyć musi ze świadomością, że po ostatnich wyborach mordercy jej matki otworzyli szampana i że pewnie nadal z poparciem miejscowych kacyków prowadzą swe gangsterskie interesy, na drodze których próbowała im się stanąć okrutnie zamordowana działaczka społeczna.
Mówiąc teraz o wszystkich tych ostrych, czasami istnie nienawistnych słowach, jakie spadały na Adamowicza, musimy pamiętać, że nienawiść rodzi się z poczucia bezsilności. A Adamowicz stał się – i myślę, że mimo tragicznej śmierci pozostanie – symbolem bezkarności, jaką cieszą się w Polsce wszelkiego rodzaju złodzieje i gangsterzy z rozmaitych „układów”. Przez ponad 20 lat rządził miastem, które stało się w tym czasie „polskim Palermo”, „małą Sycylią”, w którym nikt – poza drobnym złodziejaszkiem – nie może być skazany za nic, w którym prokuratury, sądy, urzędy skarbowe paraliżuje powszechna amnezja, jak to widzieliśmy na przesłuchaniach komisji „Amber Gold”. Jakby dla ponurej ironii, niemal w dniu jego pogrzebu trójmiejski sąd „skazał” winnego sprowadzenia i składowania toksycznych odpadów byłego sekretarza Lecha Wałęsy na… grzywnę 25 tysięcy złotych. Prokuratura żądała 4 lat, ale sąd uwierzył w dobrą wolę oskarżonego. Trzeba komentarzy?
Nie dziwmy się, że obywatelom, którzy słyszą o takich wyrokach jak ten, czy o kilka dni wcześniejszy wyrok na Jana Śpiewaka, przysłowiowe noże otwierają się w kieszeni. Jeśli chce ktoś nazwać to mową nienawiści – niech nazywa. Ale niech się nie dziwi, że ta nienawiść spadała na prominenta, u którego odkryto jakieś niewiadomego pochodzenia „walizki z pieniędzmi” i mieszkania. I niech nie liczy, że żonglując emocjami po jego nagłej śmierci, wiele dla siebie ugra.
Grób Pawła Adamowicza porośnie trawą i zapomnieniem, tak samo jak porósł grób Barbary Blidy, politykierzy znajdą wkrótce nowe emocje do rozgrywania… Tylko ta bezsilność pozostaje w Polsce niezmienna.
Czytaj więcej na https://fakty.interia.pl/opinie/ziemkiewicz/news-adamowicz-jako-blida-bis,nId,2801727#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=chrome
Kiedy rozum śpi… to buszuje Maniek!
Sesja Rady Gminy z 28 grudnia to bezdyskusyjny popis jednego aktora. Aktor ów to człek skromny o horyzontach tak szerokich jak pola w Kasiłanie. O przemyśleniach głębokich jak zagrodnickie stawy tuż po spuszczeniu wody… Gdyby żył w Tybecie byłby zapewne dalajlamą a gdyby w Indiach to joginem albo derwiszem.
Marian Mielniczuk-, bo o nim mowa jest tak wybitnym ekspertem w dziedzinie samorządu, że pewnikiem w najbliższym czasie dorobi się gwiazdy na alei sław. Może i w Hollywood albo najbiedniej w Międzyzdrojach. Ale najpewniejsza byłaby gwiazda gdzieś tu w Siennicy. Może Wójt w podzięce odciśnie całego Mańka w betonie na jednej z inwestycji, jakie wkrótce będą się realizować? Takie dobro jak radny Mielniczuk trzeba gdzieś uwiecznić i uhonorować. Beton byłby idealnym tworzywem nie tam jakiś marmur czy granit albo brąz. Beton to jest to! On, jako jedyny oddaje istotę samego radnego…
Co ma kot do uchwały?
A oto, czym nasz Manio błysnął. Otóż na sesji wywiązała się krótka dyskusja dotycząca nielogicznego zapisu w uchwale. Tradycyjnie zainicjowała ją radna Pacyk Alicja, która słynie ze skrupulatności. No i Marian musiał przedstawić swój punkt widzenia. Posłużył się metaforą kota. Uznał, że przecież kot czy z zadu czy ze łba to ciągle ten sam kot ! Ale Maniek nie przewidział, że te dwa biegunowe końce kota mają różne zastosowanie i przeznaczenie. Może zwiodło go to, że oba kończą się otworami. Być może Maniek nie ma świadomości, który z otworów to wlot, a który wylot? Bo trzeba uświadomić Mańka, że przytulanie się do kociego zadu skutkuje innymi doznaniami estetycznymi niż do takiego pyszczka. Musi Maniek zapamiętać, że przód kota może pogryźć lub podrapać a tył to już jest dla tych o mocnych nerwach. Tak, że kot jest bardziej złożony niż się Mańkowi wydaje a metafora zupełnie nietrafiona i gdzie tu związek z uchwałą?
Lex Mielniczuk
Na tym nie koniec, bo później stanął problem drogi w Barakach. Owa droga jest powiatowa i gruntowa oraz stanowi dojazd do pól. Problem polegał na tym, że zakrzaczenie i drzewa wtargnęły w nią. W efekcie, czego, zaczęto jeździć po zasiewach RSP Zagroda. Jak usłyszał to Maniek, to bez namysłu stwierdził, że po zasiewach RSP można jeździć, bo oni to drogi pozaorywali! Jednym słowem Maniek już zaczyna wydawać wyroki odnośnie prawa własności. Na tym polu ma doświadczenie… Zdobył je w sprawie z silnikiem od kombajnu. Nie ma chyba świadomości ni rozsądku, że plotąc publicznie takie kuriozalne głupoty nawołuje i zachęca do niszczenia cudzego mienia! W tym wypadku jest to mienie RSP Zagroda. Ciekawe, co na to jego prezes- Adam Bojarski? Szanującemu się radnemu takie rzeczy nie powinny przejść nawet przez, myśl nie mówiąc już o ustach. Kilkukrotnie miałem okazję być na Komisji Rewizyjnej jeszcze w tamtej kadencji i Mielniczuk nigdy nie przyszedł na nią przygotowany. Nawet na jedną musiano go…. Wyciągać z łóżka, bo zaspał. Tłumaczył się, że myślał! Że ta ma być w innym terminie. Taki z niego radny.
Reasumując te występy to można dojść do wniosku, że Mielniczuk jest tylko po to w radzie żeby pleść bzdury, zwykłe głupoty oraz bezrefleksyjnie podnosić rękę za wójtem. Pół biedy gdyby od czasu do czasu wplótł jakąś swoją mądrość ludową w merytoryczny wywód, ale takowe nigdy mu się nie trafiły. Nikt tak mocno wśród wójtowych radnych nie rozmija się z rozsądkiem jak on ,a trzeba pamiętać ,że jest tam piekielnie mocna konkurencja. Słucha się tych jego „wyskoków” z zażenowaniem, bo jak trzy lata już uczestniczę w sesjach to nigdy nie usłyszałem od niego czegoś, co byłoby konstruktywne i związane z tematem. Ta przypowiastka o kocie jest tego najlepszym przykładem i jest do obejrzenia na nagraniu. Maniek uwielbia pleść brednie, ponieważ ma przyzwolenie wójtowskie a dla Proskury ośmieszanie rady gminy i idei samorządu jest bez znaczenia. Czego dowodem jest wystawienie Mańka na radnego. A ten, o dziwo, wygrał! Warto pamiętać, że jest on radnym z tych samych okolic co radna Alicja Pacyk. Różnica między nimi jest taka sama jak ww różnica pomiędzy wlotem a wylotem kota na którego Maniek się powołał. Miau!
Ślusarczyk Piotr
Drogowa szklanka w Łopienniku
Poniższy tekst trafił do nas jako komentarz ale zważywszy na bardzo aktualną treść zasługuje na tekst wiodący. Tydzień temu dyrektor Banach psocił z odsnieżaniem chodnika na Rudce, a dziś mamy sygnał z Łopiennika o wyjatkowo oblodzonej powiatówce.
Baranie i Piotrze, dajcie już spokój z tym ideologicznym sporem. Zejdźmy na doczesną ziemię, a właściwie powiat, bo – jak w Gdańsku, nie przesadzam – może naprawdę zdarzyć się tragedia. Otóż w Łopienniku od wielu dni nie jest sypana piaskiem i solą droga powiatowa, nawet górki, które czasem kiedyś sypał Rejon Dróg. Na szosie jest totalna szklanka, ślizgają się samochody, o mało nie wpadają do rowów. Jutro z rana ludzie ruszą do pracy, oby nie wydarzyło się nieszczęście!
Tymczasem w Siennicy, gdzie Banach jest przewodniczącym rady gminy, dzisiaj gmina zorganizowała oficjalną imprezę tzw. Koncert Noworoczny. Był starosta i wicestarosta, były wicemarszałek Grabczuk, senator Zając, który wychwalał oficjalnie gminę.
Z moich potwierdzonych informacji wynika, że przed imprezą tamtejsze drogo zostały posypane solą dzisiaj dwukrotnie, jezdnie są czarne jak krajówka.
Panie Banach, czyś Pan jest poważny człowiek?! Czy przestaniesz Pan z tą wazeliną a zajmiesz się Pan tym za co Panu płacą?! Czy ludzi z innych gmin ma Pan w głębokim poważaniu?. Czy Pan nie wiesz, że ludzie dzisiaj mają komórki i internet a informacje błyskawicznie płyną?
Panie Boruczenko – przewodniczący rady powiatu, radny z Łopiennika z 270 głosami – na co Pan czekasz? Aż lód sam rozmarznie? Aż zdarzy się nieszczęście?!
Panie Domański – radny z Łopiennika! Pan też powinien się tym lodem interesować, bo reprezentujesz Pan tę gminę w radzie powiatu, mimo że Pan tu nie mieszkasz, a szkoda! Zajmijcie się obaj wreszcie tą powiatówką, bo ludzie klną w kamienie!
Zapomniana prywatyzacja GPEC-u. Czyli jak spółka miejska z Lipska przejęła komunalnego monopolistę z Gdańska
wtorek, 28.08.2018 r. foto: Rudolf H. Boettcher (Wikipedia / CC BY-SA 4.0) Tajemnicą ekipy Pawła Adamowicza było to, jakim cudem należący do miasta GPEC, będący monopolistą na lokalnym rynku dostaw ciepła w ponad 400-tys. mieście, mógł przynosić straty? Pytań jest więcej – jak to się stało, że ta komunalna spółka została sprzedana innej komunalnej spółce z Niemiec (Stadtwerke Leipzig GmbH) za kwotę 184 mln zł i niemal natychmiast zaczęła przynosić zyski (w ciągu ostatnich 8 lat wyniosły one ponad 365 mln zł)? Dlaczego Adamowicz przez wiele lat po prywatyzacji zajmował stanowisko członka rady nadzorczej GPEC-u? Gdańskie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej (w skrócie: GPEC) było klasyczną spółką komunalną kontrolowaną przez lokalny samorząd. W2002 roku władze Gdańska (prezydentem miasta był już wówczas Paweł Adamowicz) podjęły jednak decyzję o prywatyzacji tej spółki. Tłumaczono to złą sytuacją finansową GPEC-u oraz potrzebą przeprowadzeniainwestycji rozwojowych. r e k l a m y Co ciekawe – spółka ta rzeczywiście była w złej kondycji finansowej, jednak w dużej części wynikało to z długów gminy Gdańsk wobec GPEC. Gdyby prezydent Adamowicz polecił w 2002 roku podległym sobie służbom oddać gminny dług wobec GPEC-u, to finanse tego przedsiębiorstwa uległyby znacznej poprawie. Problem w tym, że ekipa Adamowicza nie była w stanie tego zrobić, a długi gminy wobec GPEC-u (wpływające na jego kondycję finansową) zaczęły rosnąć od czasu, gdy prezydentem Gdańska został… Adamowicz! Mając na uwadze powyższe w 2003 roku GPEC został sprywatyzowany. Była to jednak dość dziwna „prywatyzacja”, bowiem nabywcą 75 proc. udziałów w tej komunalnej spółce została… inna komunalna spółka. Okazało się, że za kwotę 184 mln zł nowym właścicielem GPEC-u będzie Stadtwerke Leipzig GmbH – spółka miejska z Niemiec będąca pod kontrolą władz miejskich Lipska. Czy 184 mln zł za przejęcie kontroli nad monopolistą w zakresie dostaw ciepła w ponad 400-tys. miasta to mało? W 2003 roku nawet „Gazeta Wyborcza” nie miała co do tego wątpliwości. W artykule pt. „Dlaczego Gdańsk sprzedaje GPEC?” mogliśmy przeczytać: „Przeprowadziliśmy najprostsze z możliwych porównanie. Równo rok temu gmina Słupsk sprzedała swoją spółkę ciepłowniczą za 39 mln zł szwedzkiemu koncernowi Sydkraft. Gdańsk ma cztery razy więcej mieszkańców niż Słupsk. Ponadto Niemcy mają objąć w GPEC 75 proc. udziałów, a Szwedzi kupili tylko 51 proc. Liczymy – gdyby GPEC sprzedawać według słupskich stawek, to 75 proc. udziałów w tym przedsiębiorstwie powinno być warte ponad 246 mln zł!” Warto odnotować, że niemal natychmiast po przeprowadzeniu transakcji sprzedaży GPEC-u Niemcom, gdańska spółka zaczęła notować zyski. Już w 2005 roku wyniosły one bardzo przyzwoite 15,4 mln zł. Poniżej przedstawiam zestawienie z ostatnich 8 lat (na bazie publikowanych przez GPEC raportów rocznych) na temat zysków netto tej spółki: 2017 – 64,935 mln zł Łatwo zatem policzyć, że skumulowany zysk na czysto GPEC-u z okresu 2010 – 2017 wyniósł 365 mln zł, czyli dwa razy więcej niż kwota, za którą władze Gdańska sprzedały go Niemcom. r e k l a m y
W kontekście powyższego warto odnotować, że w tym roku Polska Grupa Energetyczna (PGE) zaproponowała Stadtwerke Leipzig GmbH odkupienie posiadanych przez nich udziałów w GPEC-u za kwotę 185 milionów euro(tj. równowartość blisko 800 mln zł). Zdaniem lipskiego ratusza było to jednak zdecydowanie za mało, aby zgodzić się na odsprzedaż sprywatyzowanych przez Adamowicza udziałów. Niemcy wiedzą, że nie należy się wyzbywać kontroli nad sferą usług komunalnych na rynku pozbawionym jakiejkolwiek konkurencji. Na marginesie warto wspomnieć, że członkiem rady nadzorczej GPEC-u od 2007 roku (tj. już po sprzedaży spółki Niemcom) jest… Paweł Adamowicz. Z tego tytułu prezydent Gdańska zdołał zarobić ponad 900 tys. złotych. Źródło: Raporty roczne (GrupaGPEC.pl) r e k l a m y
niewygodne.info.pl
|
Ale wpadka! Platforma robi z Adamowicza świętego. A jeszcze 4 miesiące temu widziała go… za kratkami!
Żałoby, demonstracje, wielkie słowa – tak wygląda celebra śmierci Pawła Adamowicza w wykonaniu polityków Platformy. A jeszcze cztery miesiące temu ci sami ludzi sugerowali, że miał pieniądze z niejasnych źródeł i widzieli nie na liście świeckich świętych, tylko… za kratkami.
W krytyce Adamowicza celował jego konkurent w walce o stołek w Gdańsku, czyli Jarosław Wałęsa, syn Lecha – Bolka:
– Istnieje zagrożenie, że Adamowicz trafi do więzienia – mówił jeszcze we wrześniu 2018 roku Jarosław Wałęsa dla „Dziennika Gazety Prawnej”. – To Paweł niech się ze wszystkiego tłumaczy przed sądem. Z walizki pełnej pieniędzy przywiezionej przez dziadka żony itp. Nie jestem jego adwokatem – podkreślał.
– Nawet na chłopski rozum nie trzeba się długo zastanawiać, czy ktoś, kto ma akcje firmy deweloperskiej i jednocześnie zarządza miastem, w którym ten podmiot dużo buduje, dopuszcza się konfliktu interesów, czy nie? Jeśli prezydent podejmuje decyzje administracyjne, które mają wpływ na rozwój i zyski jakiejś spółki, a jednocześnie ma akcje tej spółki, to jest to konflikt interesów – kontynuował wątek Wałęsa.
Wałęsa przedstawiał Adamowicza jako szefa sitwy, który żyje pochlebstwami. – Wielu osobom w świecie biznesu, w spółkach miejskich zależy na tym, żeby prezydentem nadal był Adamowicz, żeby nic się nie zmieniło. On jest otoczony ludźmi, którzy mu przytakują, którzy mówią, że jest najlepszy, najmądrzejszy. Oni wszyscy są zależni od tego, żeby on trwał na urzędzie, więc wmawiają mu, że jest mężem opatrznościowym, który musi wygrać i wszystkich uratować. On nie ocenia rzeczywistości realnie – dodawał na łamach „DGP” Jarosław Wałęsa.
Oczywiście główną przyczyną nienawiści PO do Adamowicza było to, że prezydent Gdańska postawił się jej i nie ustąpił miejsca Wałęsie. Oskarżano go za to o rozbijactwo i nielojalność. Teraz do przejęcia schedy po nim szykuje się ten sam Wałęsa, który go widział w więzieniu.
WIECZNY SMOLEŃSK
I znowu, po tragicznej śmierci Pawła Adamowicza, powtarza się to samo i tak samo – z jedną tylko różnicą, że wojska zamieniły się pozycjami i używaną bronią. Ci, którzy do niedawna perswadowali, że nie ma co doszukiwać się spisku tam, gdzie lekkomyślnie łamano wszelkie cywilizowane procedury, i wszystko jest „najboleściwiej oczywiste”, teraz usilnie zamykają oczy na fakt, że do śmierci prezydenta Gdańska doprowadziło owo wieczne polskie „jakoś to będzie”, „udało się tyle razy, uda jeszcze raz” i lekceważenie wszelkich zasad bezpieczeństwa; słowem, zachowanie, które w publicystyce lat ostatnich doczekało się miana „tupolewizmu”. Już kolekcjonują najbardziej nawet wydumane, naciągane i sprzeczne z powszechnie znanymi faktami „dowody”, że to zbrodnia polityczna, zaplanowana, skutek „prawicowej nienawiści”, słowem – wina PiS.
Ci zaś, którzy jeszcze niedawno akceptowali podnoszenie do rangi dowodów najbardziej nawet karkołomnych, wzajemnie sprzecznych i opartych na najwątlejszych podstawach spekulacji, cytują – nieświadomi, kogo cytują – pouczenia Donalda Tuska, by na „zwykłym wypadku” nie zbijać politycznego kapitału, „nie grać trumnami”, i z nagle uzyskanym zdrowym rozsądkiem przypominają, że takie tragedie się, niestety, zdarzają wszędzie.
Bo, oczywiście, zdarzają się. Wolfgang Schauble, przewodniczący Bundestagu, do dziś przykuty jest do wózka inwalidzkiego po tym, jak przed laty podczas spotkania z wyborcami chory psychicznie zamachowiec postrzelił go w kręgosłup. Ronald Reagan omal nie zginął od kuli szaleńca, który zakochał się w jednej z gwiazd Hollywood i mordując prezydenta USA chciał zdobyć sławę i zwrócić na siebie jej uwagę. Choć Reagan był chyba najbardziej atakowanym prezydentem USA do czasów Trumpa i obiektem licznych obelg liberalnych (czyli w tamtych czasach praktycznie wszystkich) mediów, a i Schauble miał licznych wrogów, nikomu tam wtedy nie przyszło do głowy oskarżać o odpowiedzialność za zamach politycznych przeciwników i sprawdzać, jaka telewizja go zainspirowała „atmosferą nienawiści”.
Ale w kulturze politycznej i pamięci tamtych krajów nie ma takiego wzoru politycznego sukcesu, jakim było cyniczne i morderczo skuteczne wykorzystanie przez Piłsudskiego i jego obóz śmierci prezydenta Narutowicza z rąk szaleńca do spotwarzenia endecji, złamania politycznej dominacji prawicy i trwałego zepchnięcia jej na margines. Zamiast tego jest tradycja „brzytwy Ockhama”, czyli szukania przyczyn nieszczęścia począwszy od najbardziej prawdopodobnej, i tradycja wyciągania praktycznych wniosków, tak, by się ono nie mogło powtórzyć.
Właśnie dlatego zarówno Reagan, jak i Schauble przeżyli – bo mimo zaskoczenia, zadziałały procedury i ochrona. A prezydent Adamowicz nie miał szans.
Nie miał szans, bo imprezy nie zgłoszono w ogóle jako imprezy masowej – dla wygody użyto sztuczki prawnej, prawa drogowego, tak że formalnie była „zajęciem pasa ruchu”. Ochrona była na pokaz, kontroli żadnej, żadnych wyznaczonych stref bezpieczeństwa, a sposób wydawania identyfikatorów, z którymi każdy mógł wejść wszędzie, skandaliczny (zresztą jak się zdaje ich sprawdzania również). Zbrodniarz, gdyby chciał, mógł zabić jeszcze dziesięć innych osób, mógł też rzucić nóż, zanurkować w tłum i zniknąć – wybrał skakanie po scenie i przechwalanie się, że właśnie zemścił się za wsadzenie go „niewinnie” do więzienia, aż dopiero po długich czterdziestu sekundach obezwładnił go pracownik techniczny.
Przestrzeganie elementarnych procedur i sprawnie działająca ochrona nie pozwoliłyby nieprzeszukanemu, nikomu nieznanemu człowiekowi znaleźć się z 15-centymetrowym nożem na scenie przy VIP-ach. Specjalista powie, że zawsze jednak ktoś taki może się przez rutynowe zabezpieczenie prześlizgnąć, a wtedy zwykły ochroniarz, taki od wyprowadzania pijaków, zdeterminowanego mordercy nie zatrzyma. Dlatego w cywilizowanych krajach tej rangi polityk ma z reguły przy sobie „bodyguarda”. Śp. Paweł Adamowicz nie miał go. Pośród różnych powodów mógł być także ten, że media i politycy opozycji, dla niskich celów politycznej wojny, wytworzyli w Polakach przekonanie, iż ochrona to jakiś przejaw bizantyjskiego przepychu.
Adamowicz, który, wbrew słowom jego mordercy, nie tylko nie był z PO, ale w ostatnich wyborach stanął jej na drodze i był przez nią równie mocno zwalczany jak przez PiS, mógł także stać się obiektem ataków, że „odgradza się od społeczeństwa”, szyderstw, że „boi się Polaków”, nękających pytań, ile za jego ochroniarzy płacą podatnicy etc. Nie wiem, czy brał to pod uwagę. Podobnie, jak nie wiadomo na pewno, na ile lęk przed analogicznymi atakami był powodem, dla którego, mimo wypadku Aleksandra Kwaśniewskiego, który omal nie rozbił się kiedyś na tym samym smoleńskim lotnisku co jego następca, kolejne rządzące ekipy nie odważały się wymienić gruchotów 36 pułku na pełnowartościowe samoloty.
Te same media, nakręcające dziś spiralę politycznej nienawiści, kiedy minister Błaszczak ośmielił się zwrócić uwagę, że „Przystanek Woodstock” jest imprezą podwyższonego ryzyka, bez chwili zastanowienia rozpoczęły na niego nagonkę, głos rozsądku i próbę wymuszenia szacunku dla przepisów przedstawiając jako prześladowanie Owsiaka i jego orkiestry. Działo się tak zresztą z inspiracji samego szefa WOŚP.
Wszyscy znani mi dziennikarze, którzy byli na „Przystanku Woodstock”, opowiadali, że „pokojowy patrol” to fikcja, a sposób akredytowania „mediów” to proszenie się o nieszczęście – wystarczy zalogować się na stronie internetowej, podając nazwisko, jakiekolwiek, nikt nie sprawdza, zapłacić coś koło stówy, i już masz plakietkę z którą wejdziesz wszędzie. Na festiwalu nie byłem, ale pamiętam, co działo się podczas kolejnych finałów w państwowej telewizji, gdy jeszcze była ona głównym sponsorem Orkiestry. Ludzie łazili gdzie kto chciał, nawet po studiu w czasie emisji, totalny chaos, i uwijający się w tym wszystkim jak salamandra w ogniu Owsiak, który nalegał, wymuszał, na każdą próbę sprzeciwu reagujący złością i potokiem oskarżeń, żeby tak to właśnie było, bez sztywniactwa, przepustek i takich tam, bo tak jest fajnie, rokendrolowo i na pełnym spontanie. I nikt nie ośmielał się mu przeciwstawić. Nikt nie chciał być napiętnowany jako wróg Wielkiej Orkiestry, utrudniający dzieło, które jej twórcom wydało się tak zbożne i ważne, że do diabła tam z jakimiś przeszkadzającymi przepisami. Tak, jak kiedy indziej zupełnie innemu gremium wydało się, że odpowiednie uczczenie rocznicy Katynia jest tak ważne, że jak trzeba w tym celu wsadzić stu najwybitniejszych obywateli, posłów, szefów instytucji, generałów i dwóch prezydentów do jednego ruskiego gruchota i posłać na pałę, nie troszcząc się, co zrobimy, jak pogoda nie pozwoli lądować, to trzeba – i zresztą po co krakać, nie będzie źle.
Zachowanie Owsiaka w obliczu tragedii to osobny temat, na który wolałbym pisać jak najmniej, ale trzeba. Niestety, ten człowiek zdradza coraz silniejsze oznaki jakichś osobowościowych problemów. Już pierwsza reakcja na wiadomość o tragedii Adamowicza była, delikatnie mówiąc, zdumiewająca – szef WOŚP wykorzystał ją jako pretekst do szeregu osobistych wycieczek (WOŚP opublikowało tę wypowiedź na swej stronie w wersji ułagodzonej, ja słyszałem ją na żywo), poskarżenia się, że jest stale atakowany, rzucenia groteskowych oskarżeń, że pokazanie w TV jego plastelinowej karykatury to faszyzm, i podsumowania w słowach: „bawimy się dalej bez focha”.
Sądzę, że każdy zwykły małomiasteczkowy klezmer uznałby, że w takim momencie wypada jednak zamknąć szafę grającą. Rozumiem, że licytacje trzeba było podokańczać, że nie sposób tak wielkiej imprezy zatrzymać w miejscu – ale „bawimy się dalej, bez focha”? Sądziłem w pierwszej chwili, że Owsiaka po prostu nie poinformowano, co naprawdę stało się w Gdańsku. Niestety, jego kolejna konferencja, nazajutrz, niecałą godzinę po tym, jak podano wiadomość o śmierci prezydenta, była w tym samym tonie: ja, ja i ja, to był atak na mnie, z nienawiści do mojej orkiestry, ja jestem ciągle atakowany, ja widząc te plastusie się poczułem jak więzień Auschwitz, ja już tak nie mogę, odchodzę, błagajta mnie wszyscy teraz, żebym został.
Wydaje mi się, że jeśli człowiek uwielbiany przez grubo ponad połowę Polaków obsesyjnie od kilku lat żali się przy każdej okazji, że tu go zaczepił jakiś bloger, tam na jakiś portalu skrytykowano, że go wszyscy nienawidzą, wszyscy mu szkodzą i przeszkadzają – to coś z nim nie tak. Już nie dodając, że sam uparcie pcha się w pyskówki, przegrywa za to procesy i odmawia podporządkowania się wyrokom, a jego wierni wyznawcy w obronie swego krzywdzonego guru biją rekordy agresji i brutalności, bez jakiegokolwiek potępienia z jego strony.
Ale tu wspominam o tym tylko dlatego, że dzięki udzieleniu narracji Owsiaka ogromnego wsparcia przez TVN, nagle odpowiedzialność za tragedię została przesunięta na tych, którzy hejtowali, czy choćby tylko krytykowali Owsiakową orkiestrę. Trudno nie odbierać tego jako ognia zaporowego przed narzucającym się pytaniem o fatalną organizację imprezy i o bezpieczeństwo na niej.
Wiem, że na rozsądek nie ma w Polsce wielkiego popytu, ale trzeba próbować. Każdy polityk jest atakowany, bardziej lub mniej fair, tak jak każdego boksera biją w twarz, a przynajmniej próbują. Tym bardziej, kiedy polityk ten jest od wielu lat prezydentem miasta, zasługującego na miano polskiego Palermo, miasta, gdzie sędziowie, prokuratorzy, urzędnicy skarbowi etc. są ślepi i głusi a przesłuchiwani nic nie pamiętają. Wydobywanie teraz wszystkich tych krytyk i ataków (przepraszam, nie wszystkich – nikt nie wyciąga starych tekstów „Wyborczej” i innych mediów PO ani nie cytuje, co w kampanii mówił o Adamowiczu Jarosław Wałęsa), lamentowanie nad nimi i wmawianie, że to one kierowały mordercą, jest tak głupie, jak przypisywanie winy za śmierć żony Romana Polańskiego muzyce rockowej (wszak Manson usłyszał wezwanie do zbrodni w piosenkach z „białego albumu), a z kolei za śmierć Johna Lennona tym, którzy muzykę rockową krytykowali.
Wiem, że to groch o ścianę, bo polityczne ciśnienie na wykorzystanie tragedii w polityce jest zbyt potężne i nieprzeparte – ale skutek jest taki, że walcząc „z mową nienawiści” zamiast z „tupolewizmem”, i stając „murem za Owsiakiem”, zamiast naprawiać to, co szwankuje, możemy być pewni, iż nadal i my, i nasze dzieci, będziemy ryzykować, chodząc na byle jak „zabezpieczane” imprezy na prawach „zajęcia pasa ruchu”.
Na organizacji imprezy oczywiście sprawa się nie kończy. Grząskość dna, na które opadliśmy, obrazują reakcję mediów na wieść, że matka mordercy alarmowała policję o jego zamiarach. Generalnie, wyczerpuje się ona na konstatacji, że ani policja, ani służba więzienna nic nie zrobiła – i wymierzeniu oskarżycielskiego palca w ministrów Brudzińskiego i Ziobrę, wymierzających w obronie oskarżycielskie palce w „nadzwyczajną kastę”. Nikt nie pyta, co właściwie miała policja i służba więzienna zrobić z tym ostrzeżeniem, na jakiej podstawie prawnej, według jakiej procedury. Ani dlaczego takiej podstawy ani procedury po prostu nie ma.
Rok czy kilka lat temu przeleciała przez media historia kobiety, którą nachodził wypuszczony z więzienia mąż i straszył, że ją zabije. Kobieta błagała o pomoc władze, policje, wszyscy niestety nic nie mogli, aż były mąż ją rzeczywiście zamordował, i wtedy wsadzono go z powrotem do więzienia. Nie była nikim sławnym, więc sprawa szybko utonęła w morzu codziennych newsów „X ostro o Y”, względnie „X bije w Y”.
Co może zrobić nasze państwo z dykty w takich wypadkach? Nic. Przecież nie można wsadzać, jak w sławnej powieści Dicka, każdego, kto dopiero ma popełnić przestępstwo, bo tak ktoś powiedział. Kto by miał o tym decydować? PiS? PO? Dzielnicowy? „Autorytety moralne”? Nie ma żadnych przepisów, żadnych procedur, żadnych możliwości działania w takich wypadkach, żadnych komisji, które na wniosek – też nie ma kogo – zbadałyby takiego gościa i zdecydowały w razie potrzeby, że jest niebezpieczny i należy go izolować. Polska psychiatria, nie ze swej winy, leży i kwiczy, i jedyne co może, to produkować oświadczenia i apele, by nie stygmatyzować chorych psychicznie, bo większość z nich nikomu nie zagraża.
A jak sobie radzić, gdy któryś zagraża? Nie będzie o tym żadnej dyskusji, a więc i żadnej poprawy, choć tym razem, popadło na człowieka ze świecznika. Nikt się w ogóle nie zająknął o meritum sprawy, o potrzebie jakiejś systemowej zmiany w tej kwestii… Aby tylko oparszywić pisowców. A pisowcy – aby tylko z siebie rzucane na nich błoto strząsnąć. Odwieczną metodą „państwa z dykty” – pokazuchą. Do wszystkich jednostek, które niedawno zajęte były wyrabianiem normy wykrywania nieprawidłowości w „eskejprumach” poszły wytyczne – eskejprumy nieaktualne, do końca tygodnia macie wyłapać tylu a tylu internetowych hejterów. Więc łapią, nierzadko za wpisy sprzed roku czy dwóch, żeby opinii publicznej wykazać, że oskarżenia opozycji są niesłuszne. I tak potem wszystkich złapanych trzeba będzie wypuścić, bo prawo dalece nie nadąża za rozwojem technologii, ale do tego czasu kolejne szitsztormy „zasypią wszystko, zawieją”, że posłużę się frazą klasyka.
Otacza nas to, grozi i dusi ze wszystkich stron. Warszawski Stadion Narodowy bodaj chyba nadal nie doczekał się oficjalnego odbioru przeciwpożarowego. Samochody z VIP-ami regularnie zderzają się, wypadają z trasy, pękają im opony, kilka lat po Smoleńsku przedarła się do mediów opowieść o powrocie rządowego samolotu z Londynu, dowodząca, że i tu ogólna beztroska panuje jak panowała… W razie nieszczęścia urządzi się falę kontroli, popicuje trochę… I tyle, po tygodniu wszyscy zapomną.
Bo u nas przecież nie jest ważne, jaka jest prawdziwa przyczyna tego czy innego nieszczęścia, i jak mu na przyszłość zapobiec – tylko żeby obciążyć wrogie plemię moralną odpowiedzialnością.
Był kiedyś taki amerykański serial kryminalny, niezbyt wysokich lotów, o detektywie – Polaku, który nazywał się Banaczek i wygłaszał chętnie różne „stare polskie przysłowia”, które Polaka przyprawiały o ataki śmiechu. Jego ulubiony tekst, jak zapamiętałem, brzmiał: „jest takie starego polskie przysłowie: jeżeli nie masz skarpetek w butach, nie szukaj ich na niebie”.
Nic bardziej niepolskiego amerykański scenarzysta nie mógł, doprawdy, wymyślić. Jeśli Polakowi w stopy zimno, to powie, że to przez PiS, jeśli jest za PO, albo że przez PO, jeżeli jest za PiS, względnie, jeśli jest kukistą albo wolnościowcem, że przez PO-PiS i partie polityczne jako takie. Ale poszukać skarpetek, choćby i na niebie? Co to, to nie.
Czytaj więcej na https://fakty.interia.pl/opinie/ziemkiewicz/news-wieczny-smolensk,nId,2789684#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=chrome